Śląsk jest narkomanem miejskim. Jak spadł z Ekstraklasy?
Uzależniony od miasta, który klub wykańcza. Wrocław pompuje w Śląsk pieniądze, a jednocześnie niszczy brakiem planu, beznadziejnym zarządzaniem i chaosem pomysłów. Nie ma ratunku?
(Czy gdyby Arnau Ortiz wykorzystał jedną ze swoich sytuacji w Zabrzu, to ten tekst by nie powstał? Być może. A może po prostu napisałbym go tydzień lub dwa później).
Gdybym miał wskazać moment w którym wszystko zaczęło się walić - a skończyło się spadkiem Śląska z Ekstraklasy - to byłyby to wybory samorządowe z 2024 roku. Te do których Jacek Sutryk ruszył m.in. z hasłem prywatyzacji klubu piłkarskiego, spółki miejskiej. Wszystko to na bazie impulsu chwili, a więc sezonu wcześniejszego, gdy klub do ostatnich chwil bił się o utrzymanie w Ekstraklasie. Wówczas Sutryk uznał, że należy klub sprzedać.
Niecały rok później Śląsk był dla niego machiną napędzającą wynik. Wreszcie były powody do chwalenia się: miejscem w tabeli, dynamicznym prezesem, który chętnie pokazywał się w mediach, dyrektorem sportowym, który roztaczał wielką wizję i trenerem, który miał z naturalną charyzmą nad wszystkim panować.
Śląsk miał zdobyć mistrzostwo Polski w roku wyborczego triumfu Sutryka. Także za sprawą pieniędzy, które jego klika na różne sposoby pompowała w jedną spółkę (Śląsk) by dać życie kolejnej (stadionowi).
Gdy jeszcze na samym starcie ligowej wiosny rozmawiałem z osobą bardzo bliską klubowi, to wtedy usłyszałem ostrzeżenie.
“W klubie nikt nie myśli o tym, co będzie dalej. Liczy się tu i teraz, tylko mistrzostwo”.
Tymczasem Śląsk nie tyle opierał się na formie Erika Exposito i Nahuela Leivy, ile na nich wisiał. Najlepszy sezon w karierze rozgrywał bramkarz Rafał Leszczyński i udawało się oszukać przeznaczenie. Śląsk, grając defensywnie, opierając się na bronieniu prowadzenia i atakach z głębi pola, zdobył o dwanaście punktów więcej, niż wynikałoby to z modelu goli oczekiwanych. Gdyby punktował zgodnie ze statystykami, to skończyłby szósty. Byłby to udany wynik, w zgodzie z celami postawionymi Jackowi Magierze przed sezonem.
Śląsk szarpnął się na mistrzostwo, ale nie patrzył na to, co dalej. Nawet jeśli w klubie widziano deficyty (fizyczne, względem intensywności gry), to tematy wzmocnień odkładano na przyszłość. Mimo tego, że utrzymanie liderów graniczyło z cudem, niezależnie od końcowego wyniku sportowego.
Tydzień po drugiej turze wyborów - Sutryk uzyskał w nich ok. 68% głosów i zdobył sobie drugą kadencję - Śląsk przegrał domowy mecz z będącym w strefie spadkowej Ruchem Chorzów (2:3) i głównie przez ten wynik nie zdobył tytułu. Choć trudno o powiązanie tych dwóch zdarzeń to nowy-stary rozdział w historii miasta zaczął się od porażki. Wkrótce okazało się, że musi się z nią na nowo utożsamić.
Wicemistrzowska drużyna doznała latem spodziewanych osłabień, ale to chaotyczny sposób przebudowy pokazał prawdę o Śląsku. W tercecie Załęczny-Magiera-Balda (prezes-trener-dyrektor sportowy) pęknięcia dotyczące wydatków, pomysłów i ich realizacji były coraz większe wiosną. Latem po prostu każdy działał pod siebie. Czy dokonując transferów, czy dbając o swoją pozycję w oczach kibiców, władz miasta.
Bezsensowność “wzmocnień” uwypukliły wyniki w lidze, długo usprawiedliwiane intensywnością startu sezonu. Śląsk 2024/25 nie miał już żadnych cech swojej wersji z rozgrywek 2023/24. Nie potrafił strzelić gola jako pierwszy, a nawet jeśli, to słabo prowadzenia bronił. Miał grać bardziej ekspansywnie, lecz do tego najczęściej zmuszała go sytuacja: stracona bramka. W szesnastu takich przypadkach Śląsk ledwie trzy razy doprowadził do remisu. Strzelił tylko osiem goli, stracił ich aż 32.
Co w Śląsku świadczy o tym, że twoja pozycja jest coraz słabsza? Cisza na linii. Coraz trudniej dobić się do prezydenta lub jego ludzi, pomysły są zrzucane na “później, później”, albo kasowane “ale po co to komu?”. Nagle okazuje się, że nikt nie chce, by jakakolwiek część klęski przykleiła się do tronu władcy miasta. Nie jest tak, że o Śląsku w środowisku prezydenta się wtedy nie rozmawia. Po prostu inaczej wygląda ta rozmowa: trwa przerzucanie nazwisk i teorii, które miałyby dać wizerunkowy ratunek.
Tak wymyślono późną jesienią strategię opartą na ludziach z “DNA klubu”. Tak wymyślono Rafała Grodzickiego.
Dwunastego listopada 2024 roku ogłoszono go nowym dyrektorem sportowym Śląska. Człowieka bez doświadczenia w tej roli - inną spełniał w poprzednim klubie - lecz chętnie budującego wokół siebie aurę osoby posiadającej wszystkie rozwiązania.
Dziewięć dni później i na pierwszym spotkaniu dyrektora z kibicami, prezes Załęczny rzucił w eter, że najchętniej przyjąłby od miasta kwotę przynajmniej dwudziestu milionów złotych. Tak, by “zrobić coś porządnego w tym klubie”.
***
Do tego należy sprowadzić ostatnie lata funkcjonowania Śląska. Zwykle za tym hasłem “coś porządnego” kryły się bylejakość i niedasizm. Trudno dziś wyrokować, gdzie byłby Śląsk obecnie, gdyby Wrocław nie inwestował pieniędzy w pensje coraz bardziej przeciętnych, coraz mniej znanych piłkarzy, lecz po prostu wybudował centrum szkoleniowe, jakie ma czelność wciąż obiecywać kibicom, mieszkańcom.
W obietnicach nie ma mocniejszych od Wrocławia. Jedno z moich pierwszych wspomnień związanych z kibicowaniem Śląskowi to otrzymana od ojca broszura w której mamiono fanów wizją budowy polskiego Bayernu. Później nie było inaczej, zmieniały się tylko wersje i głowy wypowiadające te puste zapowiedzi. Wspominam do dziś rozmowy z dyrektorami, prezesami i trenerami, którzy mówili o potencjale miasta i okolic. Jeden z nich oprowadzał mnie po ostatnim piętrze budynku na Oporowskiej w którym chciał stworzyć bursę. Nawet zainwestował pieniądze klubu w wyremontowanie pomieszczeń, z dumą prezentował pachnące nowością szafki i łóżka w kolejnych pokojach. Oczywiście nikt tam nie zamieszkał, a najmniejszym problemem było to, że najbliższa łazienka była na poziomie minus jeden, tam gdzie szatnie.
Inny z ekspertów marketingu zapewniał, że Śląsk - choć klub miejski - będzie dążył do stworzenia potężnej grupy lokalnych sponsorów, którzy przecież chętnie by się w klubie udzielali. Że tak naprawdę to klub dla ludzi, którzy chcą mieć w nim swoją “cegiełkę”.
Pewien dyrektor sportowy zapewniał, że dąży do stworzenia polskiej wersji piłkarskiej tego, czym jest Red Bull: pod względem stylu, intensywności gry i modelu transferowego. Być może z całej wyliczanki roztaczanych wizji ta doznała najszybszej i najbardziej spektakularnej zapaści, choć odbija się Śląskowi do dziś.
Jedyna obietnica jaka się spełniła, to ta stadionu. Do dziś pamiętam mecz i reakcje trybun, a także radość moją i kolegów, gdy przyznano Polsce i Ukrainie Euro 2012. Wiedzieliśmy, że Wrocław będzie częścią turnieju, że powstanie nowy obiekt. Byliśmy na akcji robienia zdjęcia w miejscu, gdzie jeszcze nawet nie postawiono fundamentu, a później pierwsi weszliśmy na jeszcze nie oddane do użytku trybuny. To były czasy.
Jednak głębiej się nad tym zastanawiając, to nawet stadion nigdy nie stał się obietnicą w pełni spełnioną. Obok niego wciąż straszy ogromna dziura w ziemi, która miała stać się centrum handlowym. Przynoszącym zyski i sprawiającym, że obiekt obok żyje nie tylko dzięki parkingowi, torowi gokartowemu, pubowi, siłowni, przedszkolu czy sztucznemu boisku obok. Nie żyje wyłącznie Śląskiem, bo tak naprawdę to dominujące wydarzenie na obiekcie, który miał gościć koncerty, walki i inne. Przez lata uzbierało się ledwie kilkanaście takich zdarzeń.
Tymczasem miasto uzależniło Śląsk od stadionu i stadion od Śląska. Nieudolność w zarządzaniu jedną spółką łącząc z nieumiejstwem w prowadzeniu drugiej. Po mieście krążą legendy o tym, jak nieopłacalne są dla klubu warunki wynajmu stadionu, bo przecież zyski z dnia meczowego lepiej przypisać stadionowi, bo Śląskowi łatwiej przekazać miejskie środki innymi drogami. Do tych opowieści należy dorzucić te o zarządzaniu cateringiem, strefami vipowskimi i lożami, ale - jak to z rządami Jacka Sutryka bywa - to didaskalia. Najważniejszy jest przecież “Miś”, którego każdy widzi i w temacie którego prezydent i jego ludzie nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa.
Choć przecież wydawało się, że powiedzieli. Sutryk na obietnicy prywatyzacji Śląska dokonał zmian po katastrofalnym finiszu sezonu 2022/23, gdy jeszcze wysmażył długi post w którym zapowiadał rewolucję kadrową (skrzętnie i szybko dokonaną) i sprzedaż (pozorowaną). To samo robił przed drugą turą wyborów w 2024 roku, gdy mówił wprost: “miejskie spółki nie będą już więcej sponsorowały Śląska”. Oczywiście to nie przeszkodziło pompować w klub ogromnych pieniędzy.
Wszystkie procesy inicjowane przez Sutryka i jego ludzi trącą farsą. Kolejne osoby zarządzające klubem po prostu dają twarz tanim sloganom - więcej Polaków, więcej wychowanków, więcej ambicji, więcej rozsądnego zarządania, więcej kibiców, więcej ofensywnej gry… - i zgadzają się na układ w którym, jak bywało w ostatnich latach, nie są nawet decyzyjni w sprawach Śląska. Bywało, że trenerzy skracali sobie drogę i udawali się prosto do gabinetu prezydenta, by tam wywalczyć fundusze, transfery lub poprawę warunków treningowych na Oporowskiej.
Prywatyzacja klubu? Cyrk kopertowy, ze zmieniającymi się warunkami, kolejnymi spotkaniami, dyskusjami i półprawdami opowiadanymi inwestorom. Kolejna z legend miejskich głosi, że nikt nie wykazał się wystarczającą cierpliwością i determinacją w zakupie Śląska nie dlatego, że był przerażony stanem klubu, lecz przez to, że nikomu z miasta nie zależało, by pełen obrazek zależności biznesowych inwestorom przedstawić. Nikt nie będzie zaglądał “Misiowi” Sutryka do samego wnętrza, nie o to w tym chodzi.
Koncepcja transferowa? Licząc od okna przed sezonem 2021/22 do klubu ściągnięto ponad pięćdziesięciu piłkarzy, wyłącznie do pierwszej drużyny. Wynalazki zagraniczne i od agentów, zawodnicy znani trenerom, przebłyski jednego sezonu lub rundy, wspomnienia po dobrej formie, obietnice wielkiej przyszłości… Śląsk sprowadzał zawodników o których wiedział niewiele i takich po których obiecywał sobie, że zrobi z nich wielkie odkrycia. Realizmu nie było w zasadzie w ogóle, jakość - tu można liczyć wyłącznie jednostki. Szkoda jednak tekstu na ich wymienianie, zarówno wielu porażek, jak i nielicznych sukcesów.
Koncepcja sportowa? Prawdziwym hitem było w ostatnich latach zatrudnienie Ivana Djurdjevicia w którym dyrektor Dariusz Sztylka widział pragmatycznego, twardo stąpającego po ziemi trenera. Takiego, który zrobił wynik ponad stan w Chrobrym Głogów. Jednak to był taki wynik ponad stan, jakiego nikt się nie spodziewał i było jasne, że nie da się powtórzyć. Ale w tak głębokie, choć dostępne dane nikt się nie wgryzał, nie widziano potrzeby. Jakież było zdziwienie, gdy trener ten dostarczył dokładnie takiego stylu i nagle nie przyniósł on oczekiwanych efektów punktowych - takich ponad stan.
Przynajmniej w jedynym sezonie, który z ostatnich czterech nie wiązał się z walką o utrzymanie - a dał europejskie puchary! Wicemistrzostwo! - Śląsk się nie oszukiwał. Był drużyną, która przy ogromnej dozie szczęścia, oszukując algorytmy i modele xG, ciężko pracując bez piłki i opierając ofensywę na dwóch, trzech nazwiskach, po prostu robił wyniki ponad stan. Tylko Wrocław zawsze chciał czegoś więcej. Latem 2024 roku zamarzono sobie skład bardziej intensywny, ale nagle trzeba było uzupełniać luki po liderach. Równocześnie prowadzone były dwie strategie transferowe - Jacka Magiery i Davida Baldy - co nie mogło doprowadzić od jakiegokolwiek kształtu drużyny. I jesienią Śląsk taki był: bezkształtny. Zmieniający systemy, personalia, szukający złotego strzału, który odmieni los tak, jak to zdarzyło się w sezonie wcześniejszym. Łatwy do pokonania.
Największa katastrofa i tak przyszła wraz ze zmianą Magiery. Złożony przez niego skład, który nie umiał wygrać meczu i na boisku cierpiał, przynajmniej wierzył w swojego trenera. Gdy go zwolniono - a wraz z nim Baldę - nowy dyrektor sportowy uznał, że stworzy osobliwy duet z ludzi, którzy ani nie rozumieli podziału ról, ani specjalnie nie szanowali takiego układu. Marcin Dymkowski ze sztabu Magiery miał tymczasową licencję UEFA Pro, Michał Hetel z rezerw miał mieć know-how pozwalający przetrwać drużynie do zimy z szansami na utrzymanie. Ze względu na coraz bardziej medialne i sprzeczne wypowiedzi duetu wymyślono chorobę pierwszego, by drugi mógł samemu radzić sobie z kryzysem. Wtedy i tak do szatni wchodził mu nowy dyrektor sportowy, organizując wyjście drużynowe jeszcze przed ostatnim meczem rundy, choć piłkarze mieli dosyć samych siebie w obliczu katastrofalnej sytuacji. O dziwo, Śląsk z Radomiakiem też przegrał (1:2).
To nie miała być opowieść o obecnym sezonie, ale przecież wątków dramatyczno-komediowych nie brakuje. Komiczny konkurs w celu wybrania nowego prezesa z którego kandydaci rezygnowali, bo widzieli w jakiej szopce biorą udział. Ogromne pieniądze, które zimą wpompowano w nowy sztab szkoleniowy i zawodników, co w obliczu spadku może się odbić ogromną czkawką klubowi. Albo i nie, bo przecież miasto, wbrew politycznym obietnicom Sutryka, znów będzie dosypywać. W obecnej sytuacji klubu nikt nie kupi, dla miasta nie jest opłacalnym sprzedawać, gdy inwestor mógłby stawiać warunki. Jeszcze by zechciał zerwać umowy z ludźmi prezydenta, z powiązanymi z klubem spółkami…
W dniu potwierdzeniu spadku Śląska z Ekstraklasy - po szesnastu latach - Jacek Sutryk usiadł nad śluzą Opatowicką we Wrocławiu, uśmiechnięty, ubrany na sportowo. Wziął telefon i nagrał relację dla mieszkańców, zaczynając od słów: “jedną z metod w socjologii, metod empirycznych, jest obserwacja uczestnicząca”.
Nie, nie była to wypowiedź o jego metodzie zarządzania Śląskiem. W obserwacji uczestniczącej chodzi przecież o to, by przeniknąć do środka grupy, uczestniczyć w jej życiu i jednocześnie ją badać. Sutryk w funkcjonowaniu Śląska nie uczestniczy. Deleguje swoich ludzi, którzy pojęcie o organizacji sportowej mają żadne, a doświadczenie to tylko takie zdobyte dzięki błędnym decyzjom na które wpływali w tym klubie. Prezydent na meczach Śląska zjawia się ekstremalnie rzadko, bywały przypadki, gdy wpadał tylko na chwilę, jakby mimochodem zaglądając, czy nie jest aż tak tragicznie. Chyba że akurat były wyniki, wówczas nawet w mediach społecznościowych mógł się swoim “Misiem” pochwalić. By zaraz obiecać, że go sprzeda.
Spadek klubu ma twarz kilku trenerów, działaczy i kilkudziesięciu piłkarzy, to kompromitujące ich zawód mecze, straszne próby ratowania się z problemów w obrębie 90 minut czy mikrocyklu. Jednak wrocławski “Człowiek z Wysokiego Zamku” jest początkiem i końcem całego zła, jakie toczyło, toczy i będzie toczyć Śląsk Wrocław.
Obecnie nie dzieje się nic innego, jak tworzenie protokołu zniszczenia z obecnego “Misia” i ocenianie, ile wyniesie budowa kolejnego, większego i jeszcze bardziej ukazującego miłosierdzie panującego prezydenta. Nawet jeśli to zajmie kolejne lata i przepalone miliony. Przecież Śląsk jest narkomanem miejskim, uzależnionym od dawek, które wydziela mu szef szefów, robiący wszystko tak, by dostać kolejną działkę. Nie ma dla niego ratunku, bo to relacja zbyt zagmatwana, by którejkolwiek ze stron zależało na jej rozwiązaniu. Miasto zabija swój klub, chcąc utrzymać go przy życiu, bo na nic innego nie ma pomysłu, jest zbyt ubogie intelektualnie i uzależnione personalnie, by to odwrócić.
Jedyna nadzieja Śląska na powrót jest w generalnej słabości polskiego futbolu, zresztą z perspektywy wydaje się to jedyną koncepcją, jaka pozostawała przez lata stała. Rzucić pieniędzmi i może coś się z tego wydarzy.