Śląsk jest „Misiem”, czyli „kozłoofiaryzm” po wrocławsku
Zwolnienie Juniora Eyamby ze Śląska niczym protokół zniszczenia filmowego "Misia"? To kolejny przykład wrocławskiej reakcji na kryzys.
Junior Eyamba na szansę we Wrocławiu autentycznie się cieszył. Odrzucał oferty z lig, które byłyby krokiem pośrednim między trzecią ligą szwajcarską a Ekstraklasą. Wcześniej odrzucany z klubów i to na etapie testów pewnie nie mógł uwierzyć, jaki klub się po niego zgłasza. W końcu gole strzelał na poziomie niemal półamatorskim. W lidze, której średnia wieku wynosi ok. 23 lat, mecze nagrywają kamery automatyczne, często jest jedna trybuna i kilkuset widzów. W swojej drużynie – Young Boys Berno do lat 21 – był najstarszym spośród regularnie grających zawodników.
Strzelał gole, a więc robił coś, czego Śląskowi coraz bardziej w 2024 roku zaczynało brakować. I to jeszcze wiosną, pomimo obecności Erika Exposito i Patryka Klimali. Odejście pierwszego było jasne, rezygnacja z drugiego była niespodziewana i niejako wywindowała pozycję Eyamby w myśleniu o podstawowym napastniku w nowym sezonie. Śląskowi tak bardzo się spieszyło, że – według informacji z kilku źródeł wewnątrz klubu – badania lekarskie nie były na tyle dokładne, by wykazać problemy mięśniowe 23-latka. Te, które wyszły w pierwszych tygodniach treningów i nie pozwoliły na debiut przed piątą kolejką w sezonie.
Brak badań nie powinien być pierwszą lampką alarmową. W zasadzie powitalny wpis Davida Baldy był pełen „czerwonych flag”. Chwaląc się podpisaniem dwuletniego (!) kontraktu z Eyambą (i opcją przedłużenia o kolejne dwa sezony) dyrektor sportowy Śląska pisał o okresach bez klubu, niepowodzeniach na testach. O okresie spędzonym w rezerwach Young Boys rzucił: „Szansy w meczu o stawkę nie dostał, ale ciężko pracował, strzelał gole i czekał, aż ktoś go zauważy. Zauważył go WKS”.
Świat futbolu nie jest ślepy, wręcz przeciwnie. Znajduje się pod coraz bardziej czułym mikroskopem. Mecze z trzeciej ligi szwajcarskiej są dostępne na platformie WyScout, podobnie jak dane statystyczne Eyamby. Można poznać profil piłkarski zawodnika, sposób gry jego drużyny, poziom rozgrywek na którym występował W Śląsku uznano, że Eyamba strzela gole z pozycji w których w nowym klubie też będzie się znajdował. A brak innych szans, utrzymania się w pozostałych klubach do których pukał nie brano za negatyw, lecz oznakę determinacji zawodnika. Balda chciał koniecznie znaleźć diament, który wymagałby tylko oszlifowania. W pracy dyrektora sportowego, łącząc też rolę skauta wyszukującego piłkarzy, popełnił największy błąd: zauroczył się w wizji własnego odkrycia.
Po pięciu miesiącach, 167 dniach i 78 minutach w pierwszej drużynie kontrakt z Eyambą został rozwiązany. W tym czasie miał problemy zdrowotne, bywał rzucany między zespołami, patrzył na przyjście kolejnego napastnika (Jakuba Świerczoka) i kryzys całej drużyny, szukał swojego miejsca w szatni. A na koniec, po zwolnieniu sztabu szkoleniowego oraz dyrektora sportowego, który go ściągał, z nowym rozstał się poprzez tłumacza, w którego rolę miał wcielić się kierownik drużyny.
To była jedna z pierwszych decyzji „nowej fali” w Śląsku. Taka, która podkreśliłaby całkowitą porażkę minionych sześciu miesięcy i zrzuciła winę na konkretne osoby. Za: nieudane transfery i wybitnie nieudany projekt kopiowania piłkarskiego Red Bulla (na Baldę), nieudane wprowadzenie do drużyny i nieprzygotowanie piłkarza (na Jacka Magierę i sztab), nieudolność samego zawodnika (na Eyambę).
Można wrócić do filmu „Miś”, który świetnie odzwierciedla to, czym dla miasta i jego prezydenta, Jacka Sutryka, jest Śląsk. Na klubie nikt nie będzie oszczędzał, dorzucając się w dowolnych momentach potrzeby, czasem prezes może krzyknąć, że chętnie przyjąłby 25 milionów złotych. Nikt nie będzie tej kasy ukrywał, Śląsk musi rosnąć w siłę, by i zysk z prywatyzacji (proszę uważać i nie przewrócić się ze śmiechu) był odpowiedni. A jesienią? Jesienią zrobi się protokół zniszczenia i zacznie pisać bajkę od nowa.
Jeszcze inaczej ten fenomen opisał Piotr Stankiewicz w książce „21 polskich grzechów głównych”. „Kozłoofiaryzm to przekonanie, że podstawową i najpilniejszą odpowiedzią na każdą porażkę czy katastrofę jest wskazanie konkretnej jednostki za nią odpowiedzialną. Kiedy coś się złego stanie, nikt w Polsce nie oczekuje odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego było możliwe, że to się stało?”. Wszyscy oczekują natomiast odpowiedzi na pytanie: „Kto zawinił?”. Wszyscy są przekonani, że kluczową rolę w każdym nieszczęściu odegrać musiał tylko jeden konkretny człowiek”.
Stankiewicz pisze również, że „nie umiemy się nauczyć, że żadna poważna katastrofa nigdy się nie zdarzy bez głębokich przyczyn, bez spirali błędów i kumulacji przeciwieństw”. Śląsk Wrocław – a może i miasto Wrocław – jest Polską w pigułce. Panujące od lat rozdawnictwo posad, kreślenie wielkich i równie pustych wizji, zamiatanie czystego chodnika, malowanie trawy na zielono… A na końcu jest „kozłoofiaryzm”, który przyciąga podobieństwa. Nie tak dawno temu w Śląsku w obliczu beznadziejnych wyników też zwalniano trenera, dyrektora sportowego i, na końcu, prezesa. Zawodników odsuwano do rezerw, oferując im w pierwszym momencie rozwiązanie kontraktu. Wówczas wybierali inaczej, ale ostatecznie też odchodzili z klubu. I podobnie jak teraz, wtedy fetowano rozstanie z „winowajcami” piłkarskiej beznadziei.
To w Śląsku – w mieście – opanowali do perfekcji. Cykl życia prezesa, dyrektora i trenera można dokładnie określić. W mieście, w klubie nikt nie przejmuje się czymś tak oczywistym, jak „due diligence”, czyli prowadzony z należytą starannością proces, który ma pomóc w podjęciu decyzji. Nie, w Śląsku decyzje są potrzebne na wczoraj. Prezydent domaga się wyjaśnień. Rada Miejska grozi kontrolą, trzeba się stawić na sesji. Media znowu piszą o kryzysie. Trzeba wskazać winnego. Trzeba wskazać rozwiązanie.
Jeden z poprzednich dyrektorów sportowych (Dariusz Sztylka) wziął trenera (Ivana Djurdjevicia) i tłumaczył, że jego drużyny „są dobrze zorganizowane, pragmatyczne i groźne dla każdego przeciwnika”. Jakież było zdziwienie, gdy Śląsk przez większość jego kadencji nie wychodził z własnej połowy. Wskazywano, że Djurdjević miał za sobą bardzo udany sezon (widzicie podobieństwo?), choć nie sprawdzono, że Chrobry pod względem choćby bilansu goli oczekiwanych i punktów oczekiwanych po prostu zdecydowanie przebił możliwości drużyny. Głównie za sprawą dwóch zawodników: bramkarza i napastnika. W Śląsku już tego “cudu” nie udało się odwzorować. Trener z niższego poziomu – który od najwyższego już się odbił, innych „czerwonych flag” nie brakowało – nie dał rady zaadaptować się w Ekstraklasie. Zapytam raz jeszcze: widzicie podobieństwo?
Na końcu kibic może się zastanowić z kim, z czym w tej historii może się utożsamiać. Z osobami pracującymi w klubie, które – zmieniając się – niemal rok w rok narażają go na śmieszność, zwłaszcza wobec haseł o „DNA Śląska”? To może być krótka relacja, w najlepszym wypadku półtoraroczna. Z piłkarzami? O takich również ciężko w drużynie w której średni staż jest trzecim najniższym w lidze (16,5 miesiąca), nie mówiąc o ich jakości. Z marką? Śląsk drugi najwyższy wynik frekwencji na pojedynczym meczu w tym sezonie, średni wynik jest czwarty w Ekstraklasie, ale opinia jest jedną z najgorszych. Zasłużenie.
Zostaje więc Junior Eyamba. Piłkarz dla którego to były zbyt wysokie progi, ale miał prawo uwierzyć w swoją szansę. Uwierzyć, że ktoś wreszcie coś w nim dostrzegł. Mógł nawet ciężko pracować, lecz wokół pożar już dawno się palił. Gdy po raz pierwszy wychodził na mecz w podstawowym składzie, Śląsk miał cztery punkty po sześciu rozegranych kolejkach. Może nawet jakiś pomysł na niego był, ale w obliczu ratowania sytuacji – i własnych miejsc pracy – zarzucono wdrażanie go, czy nawet szerszego kontekstu „wrocławskiego Red Bulla”, czymkolwiek to miało być. Wolano zatrudnić napastnika bez meczu od kilku miesięcy lub naprędce załatwiać rejestrację utalentowanego 16-latka.
Ostatnia rozmowa z dyrektorem musiała być dopełnieniem tych kuriozalnych sześciu miesięcy. Można wyobrazić sobie, że Eyamba, rozwiązując kontrakt, w jakimś sensie odetchnął z ulgą. Jeśli tak ma wyglądać spełnianie marzeń, to lepiej wrócić na (swój) niższy poziom. A kibic Śląska może mu pozazdrościć: on przynajmniej się od tego „Misia” uwolnił.